sobota, 26 maja 2012

Oda do rozumu



Bądźmy skończonymi idiotmi
Bądźmy nieskończonymi egoistami
Zakorzenieni w swej niepewnosci
Zagubimy się na prostej drodze
Pozłacane słowa zgniją nigdy nie użyte
Bardzo wiele bardzo mądrych bardzo dobrze
Rzygam
Zagwiżdżę cię na śmierć
W wyrazie uznania
Za dużo myśli w jednym sensie
Kwiecista rzeczywistość
niepodlana dowodami
Wybujała tak na przyszłość
że zakryła ciebie
Ty którego nie ma, ty który nie istniejesz
Nie znam ciebie od dawna
Przepraszam, zapomniałam



8 dni tygodnia


 Wtorek

  Pewnej Starszej Pani drogę przeszedł pewien Straszy Pan.
Dzień był nijaki, pogoda wstrętna, na ulicach hałas, ptaki ozdabiały pomnik, psy chodniki, ludzie siebie nawzajem, siejąc w sercach zamęt i niesmak. Zwykły nudny dzień.

Środa

  Pewnej Starszej Pani drogę przeszedł Straszy Pan.
Tłoczno w tramwaju, ludzie tak się weń upchali jakby zawieźć ich miał co najmniej do raju. Było tak duszno, że ledwo szło oddychać, szczególnie pewnej Starszej Pani z torbami, słaniającej się na nogach.

Czwartek

  Starszej Pani drogę przeszedł Straszy Pan.
Dzisiaj lało tak paskudnie, jakby wszystkie anioły w niebie naraz dostały rozwolnienia. Czy też deszcz może być aż tak śmierdzący, lepki i brudny? Nie, oczywiście, że nie. Starsza Pani wiedziała. To aniołowie srają na ludzkość, bo i tak ich ona gówno obchodzi. Dlatego też dziś nie wyszła poza obręb czterech ścian.

Piątek

  Pani drogę przeszedł Straszy Pan.
Słońce, diabelskie słońce, zesłane przez Pana by wypalić grzechy ludzkości. Nikt o zdrowych zmysłach by na ten upał nie wyszedł. Lecz tłum nie ma zdrowych zmysłów, bowiem tłum jest głupi, a jest głupi bowiem jest tłumem. Pochłonięta przez tego bezmózgiego potwora Starsza Pani stara się brnąć do przodu. Szczęśliwie, monstrum z czasem, maleje rzednąc, rozrywa się na ludzkie kawałki, a nawet ludzi na kawałki: niektórzy po drodze do codzienności gubią marzenia, radość życia czy tożsamość. Kawałek po kawałku. Krok po kroku. Dzień po dniu.
Gdyby to od niej zależało, zamknęłaby się w mieszkaniu. Jednak musiała wyjść. Ma Misję. Misję od której zależą losy Świata. Jej świata. Otóż musi przetrwać jutro. Aby przetrwać jutro, musi jeść. Aby jeść, musi kupić chleb.
Misja zakończyła się powodzeniem.

Sobota

  Drogę przeszedł Straszy Pan.
Chleb to za mało. Trzeba jeszcze mleka. Mleka nie ma w lodówce. Starsza Pani musi je kupić. Dać się porwać powodzi ludzkich ciał, ambicji, celów, kończyn, myśli, głosów, uczuć. Utopić się w niej, zapomnieć, uciec. Kupić mleko. Odetchnąć, ponarzekać na czym to stoi ten świat. Po trzykroć powtórzyć, że kiedyś było lepiej. Zacząć płakać bez powodu. Doskonały plan dnia. Tylko dlaczego na samą myśl o tym wzbiera w niej taka gorycz?
A może zamiast mleka wódkę? Zapić - nie zapomnieć, utonąć w alkoholu - nie w ludziach, odrzucić wszystko i zakceptować siebie. Upaść, stoczyć się i być szczęśliwą.
Nie, to znacznie gorsze, wolałby odsprzedać diabłu duszę i psychiatrze rozum, niż wyzbyć się dumy.

Niedziela

  Przeszedł Straszy Pan.
  Dziś niedziela, dziś Msza Święta. Starsza Pani idzie do kościoła. Nie, nie wierzy już od bardzo dawna, od tylu lat co palców u stóp i rąk razem jest, no może jeszcze trzy palce dołóżmy. Nie obawia się "acoludziepowiedzom!?" czy innych bzdet. Świat zewnętrzny umierał dla niej powoli z biegiem czasu, póki nie zdechł na amen. Niech sobie ludzie mówią co chcą, byleby nie mówili za głośno, bo nie cierpi hałasu. Pójdzie do kościoła. Usiądzie w ławce. Odczeka niespełna godzinę. Wyjdzie. Taki jest jej rytm. W drodze powrotnej do domu samochód ochlapał ją błotem z kałuży. Nadspodziewanie tym ożywiona, miała go już słownie wysłać do piekła, tyle, że zrobił to sam. Dosłownie. Wypadek samochodowy. Dwa trupy. Młody mężczyzna i jeszcze młodsza kobieta, kierowca i przechodząca przez pasy. Widocznie nie mieli co robić po południu, więc umarli.

Poniedziałek

  Straszy Pan.
  - Dlaczego mi to robisz? Za jakie grzechy? Odejdź, odejdź już ode mnie. - Starsza Pani na chwilę wstrzymała oddech. Wypuściwszy powietrze z płuc wyszeptała - Nienawidzę cię, ukochany.

Wtorek

  Pan.
  Cicho tak, spokojnie. Ciepło i przytulnie. Pewnie miło było Starszej Pani przesiadywać samotnie w tym salonie. Doprawdy, prawie istna sielanka. Tyle, że zatruta smrodem rozkładającego się trupa Pani, siedzącej jak zawsze w swym ulubionym fotelu. Za tydzień zapach będzie tak intensywny, że sąsiedzi zadzwonią po strażaków by wyważyli drzwi i zbadali sprawę. Pół godziny później na miejscu będzie lekarz który stwierdzi zgon Pani z powodu zawału. Odbędzie się cichy pogrzeb. Mieszkanie przejmie gmina. Pójdzie pod młotek.

A Pani wraz Panem, będą siedzieli przed kominkiem, popijając gorącą czekoladą i kawą rozmowę o starych, dobrych czasach. W Piekle, Ziemi, Niebie. Wszędzie. Nigdzie. Razem.

Poprawki dzięki tym ludziom: http://forum.erynie.pl/viewtopic.php?t=4258
kwiecień 2010


Niedorzeczna Łódź

Nadzieja Matematyczna.
  Jest to prawdopodobieństwo... iż... uzyskamy zakładaną przez nas określoną wartość, nie, zaraza, jak to było... jest szacowana możliwość wystąpienie składowej o największej... uch... nie pamiętam.
Depresja matematyczna.
  Jest stanem umysłu studenta w trakcie sesji, gdy dochodzi do wniosku, że prawdopodobieństwo niezaliczenia najbliższego egzaminu wynosi 1. Kurde, muszę to opatentować.
  Uwzględniając obecnie czwartą nad ranem, egzamin o ósmej, psychopatycznego, pedantycznego profesora, materiał z całego semestru, mój przyćmiony umysł i krótką pamięć, prawdopodobieństwo, że nie opyla mi się wyjść z wyra wynosi... 6? Cholera, a czy wyniki nie powinny być od 0 do 1? Nie, depresja matematyczna rządzi się innymi prawami. Tu zawsze wiadomo, że będzie źle, pytanie tylko jak źle, więc mamy od 1 do nieskończoności. 6 to w takim razie nie aż taki zły wynik, przynajmniej w porównaniu do nieskończoności. Bo ta nieskończoność całkiem podobna jest do 8, przewróconej 8. A 8 to więcej niż 6. Nawet przewrócona. Wtedy powiedzmy, że przewrócona 8 równa jest 7. Ale 7 nadal większa jest od 8, to jest 6. Skoro tak, muszę przyjąć za prawdopodobne, że zawsze mogło być gorzej. Muszę więc wstać, ocucić się jakimś cudem, zacząć się uczyć... Spaaać... zawsze jest sesja poprawkowa...
...zaraz...zaraza... teraz jest sesja poprawkowa, mój ostatni termin.
  Nieludzkim wysiłkiem, przymuszam siłą woli każdy mięsień, tkankę, komórkę w ciele, do tego by móc wstać i wyprostować kości. Rozglądam się po pokoju. Dwanaście metrów kwadratowych z polewą nocną, zagraconych w każdym calu, zamieszkiwanych przez trzy dziewczyny. 
  Podchodzę do drzwi. Zapalam światło. Blask tysiąca słońc, ewentualnie, nowo wymienionej żarówki, oślepia mnie. Mam ochotę na kolacjo-śniadanie.
  Piję napój energetyczny "Zróbtosam". Jego też kiedyś pewnie opatentuję. Skład: piwo, pepsi, mleko, kawa, cukier, krążki plussopodobne z kofeiną, jakieś tabletki na koncentrację zasugerowane przez aptekarkę, losowe-niezidentyfikowane trzy proszki od współlokatorki-lekomanki. Wstrząsnąć, nie mieszać. Jakby na to nie spojrzeć wygląda paskudnie. Wniosek: nie patrzeć w ogóle.
  Wypić czy nie wypić? Oto jest zagwozdka. Jeśli wypiję i nic się nie stanie to będzie dobrze, jeśli wypiję i trafię po tym ze skrętem kiszek do szpitala to jeszcze lepiej, dostanę zwolnienie lekarskie i może poprawę uda mi się przełożyć. Same korzyści.
Ryzyk – fizyk – trup.
Gulp.
Wariant trzeci, oddam w pokłonach kiblowemu bożkowi całą zawartość mojego żołądka. 
  Oczywiście jest korzyść - nie chce mi się już spać. Nie chce mi się też uczyć. Postanawiam wyjść na miasto. W piżamie. Jak ma mi już walić, to po całości. Zakładam szpilki do kompletu. Nie za bardzo wiem, dlaczego. W jakiś niezrozumiały do końca sposób wydaje mi się to zabawne.
Idę na Piotrowską.
  Brr... zimno. Dobrze, że wzięłam szlafrok. Do tej pory jeszcze go nie używałam. Ot, tak leżał sobie w szafie. Nie miałam pojęcia po co go wzięłam z domu. Teraz już wiem. To takie oczywiste, że w środku nocy zechce mi się wyjść w piżamie na ulice i że szlafrok wtedy będzie jak znalazł.
Ja wcale nie jestem szalona. To ta noc, to ona...
Nawet ładnie tu o tej porze, spokojnie i cicho. Ciemno, strasznie, zimno. Wracam do mieszkania.
  - Przepraszam. - Słyszę zza siebie, blisko, zbyt blisko. Nie chcę się odwrócić. Intuicja każe biec, biec w szpilkach, przed siebie. Nie mogę się jednak ruszyć. 
  - Przepraszam bardzo, - Odwróciłam się mimowolnie. - Może panią podwieźć?
  - Ł...łódką?
  - Łódką. 
  Kobieta... Nie mężczyzna. Te dziwnie upięte, przydługie włosy i szeroka, podobna sukni, szata każdego by zmyliły. Ten mężczyzna, psychol stoi na łódce. W rękach trzyma wiosło, uśmiecha się uprzejmie. Jakim cudem on się tu znalazł? To uczucie pod skórą, instynkt. Uciec, muszę uciec!
  - Zapraszam, miejsca jest aż nadto.
  - He, he, widzi pan, ja zupełnie nie w tą stronę, całkiem blisko mam i tak szczerze to jak zamierza pan popłynąć?
  - Jeśli wsiądziesz, dowiesz się.
  - Od kiedy to jesteśmy na ty?
  - Od teraz.
Postępując nierozsądnie i wbrew logice, czyli jak zazwyczaj, wsiadam do łodzi.
  - Płyń.
  - Jesteś pewna?
  - Jak cholera. Płyń, panie „Ty”.
Przez mgnienie oka, w uśmiechu mężczyzny widać było coś niebezpiecznego, ślad tryumfu, zadowolenia. Szybko jednak powrócił mu na twarz bezpłciowy, obojętny wyraz.
- Proszę usiąść wygodnie i zostawić wszystko w moich rękach.
- Swoje ręce trzymaj przy sobie!
- Jak najbardziej.
- Że jak?
- Przez myśl by mi nie przeszło skalać panią.
- A ty jesteś jeden z "tych"?
- Tak, z "Tych".
Nie no nie dość że psychol, to jeszcze gej. Dla niektórych matka natura nie była łaskawa.
- Dlaczego jeszcze nie płyniemy?
- Przepraszam najmocniej. Już ruszamy. - Podniósł wiosło do góry, na mej twarzy wykwitł głupkowaty banan w oczekiwaniu chwili, gdy drewno uderzy o krawężnik, a świrek zbudzi się ze swego snu.
Odbiliśmy od chodnika.
Może powtórzę.
Odbiliśmy od chodnika.
  Łódka ospale odpłynęła na środek ulicy, wzburzając w kocich łbach drobne fale. Mężczyzna, powoli i rytmicznie zanurzał w ulicy wiosło, tworząc kolejne falki i posuwając nas do przodu. Wychyliłam się za brzeg łódki, wyraźnie było widać, że na jednej trzeciej swej wysokości zanurzona jest w ulicy. Spróbowałam złapać w garść jedną z falujących kostek brukowych. Wypłynęła mi z dłoni. Wychyliłam się do granic możliwości, wyciągnęłam pięść i uderzyłam w niefalujący bruk. Głośne stuknięcie, a przede wszystkim ból w kostkach, upewniły mnie, co do autentyczności ulicy. Nie dane mi było jednak dalej badać granic rzeczywistości, gdy jakaś siła wciągnęła mnie z powrotem do środka.
  - Proszę się nie wychylać, bo między Bogami a prawdą nie wiem jak źle to może się skończyć.
  - Bogami?
  - Słońcem, Wiatrem, Deszczem...
  - Zrozumiałam, neopoganinie ty jeden!
  - Nie wierzysz mi?
  - Jezusie kochany! W chwili obecnej jestem w stanie uwierzyć w Ufo, Allacha, Buddę i hobbitów, więc nie pytaj mnie czy ci wierzę. Bo w całym swym ateistycznym życiu nie wierzyłam tak jak tu i teraz w ciebie.
  - Miło mi słyszeć. Sugeruję rozkoszować się podróżą, jeszcze kawałek drogi przed nami.
  Fakt, w tym tempie. Szybciej byłoby już na pieszo. Ale co tam! Nie na co dzień zdarza się człowiekowi przepłynąć środkiem brukowanej ulicy. Prędzej nocą. Tak Piotrowska z tej perspektywy wygląda zupełnie, hm... identycznie. Może trochę niedorzecznie. Łódka sama w sobie wydawała się o wielokroć ciekawsza od głównej ulicy miasta. Z początku, gdy tylko ją zauważyła zdawała się być przeciętną, może trochę podniszczoną łodzią rybacką, teraz na jej fantazyjnie wywiniętym dziobie wisiała latarnia, tył rozrósł się wystarczająco by utworzyć nad wioślarzem baldachim, drewno nabrało ciemnej dostojnej barwy i kunsztownej oprawy, miejsca do siedzenia pokrywała miękka materia, cały kadłub powoli obrastała niezidentyfikowana biała roślina, trochę podobna do bluszczu. 
  Najciekawsze było jednak to, że wcale nie zauważyłam kiedy te zmiany nastąpiły. Wystarczyło odwrócić na chwilę wzrok, a jakiś element zostawał podmieniony. W tym tempie zanim się obejrzę, zaraz z tego okręt flagowy powstanie.
  - Płyniemy do końca ulicy?
  - Jakiej ulicy?
  - TEJ ulicy.
  - Nie widzę tu żadnej ulicy. Jesteśmy na środku jeziora.
Rozejrzałam się, dla pewności. Nie ma bata to wciąż Piotrkowska.
  - Taa, i co niby jeszcze widzisz?
  - Piękne gwieździste niebo, bez księżyca, odbijające się na powierzchni wody tak, że wydaje się ono bezgraniczne, zjednoczone z jeziorem. Nie potrafię odróżnić, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Cel naszej podróży nadal jednak skrywają ciemności...…
  - Ta jeszcze nie widać Placu Wolności.
  - Miałem na myśli Świątynie Księżyca.
  - No jasne, prawie bym zapomniała. Ty, a może jesteś UFO?
  - Ufo?
  - No wiesz takie nieludzkie ludki, co ludzi porywają, z nieba na latających spodkach przylatują i ogółem stresują naszą cywilizację.
  - Tak, w takim razie chyba jestem "ufem".
  - Tee, pokaż czułki.
  - Co?
  - Zapomnij, że pytałam.
  Rozłożyłam się wygodnie na obecnie znacznie powiększonej łódce. Jej ciągłe przemiany przestały mnie już dziwić. Tym razem skupiłam swoją uwagę na wioślarzu. Twarz to nawet przyjemną miało, gdyby nie te głupie ozdoby we włosach. O reszcie trudno cokolwiek powiedzieć, te fałdziste, obszerne ciuchy mogły skrywać wszystko. 
  Wszystko. Hm. To pobudza wyobraźnię. Zaraza, czy mi się wydaję czy... musiałam wstać. Zbliżyłam swoją twarz do Niezidentyfikowanego Obiektu Wiosłującego... 
  - Ty masz fiołkowe oczy.
  - Dziwi cię to?
  - Nie, w sumie nie.
Jak ma mi walić, to po całości. Hm, chyba już to dziś mówiłam. Nie można tak pięknej nocy zmarnować, a i okoliczności nie byle jakie.
Objęłam szyję wioślarza – ufoka – psychola. Wspięłam się na palcach, pocałowałam go w usta. Długo. Zabawny wyraz twarzy teraz ma.
Jakaś siła, bodaj ta sama co wcześniej, osadziła mnie z dużym impetem na moim miejscu.
  - Nie teraz! - krzyknął wzburzony wioślarz.
  - A kiedy?- zapytałam. - Co mnie odciągnęło, tym razem i wcześniej?
  - ABS.
  - ABS?
  - ABS.
  - Nie wiesz czym jest UFO, a znasz ABS?
  - Szybko się uczę. Bezpieczeństwo ponad wszystko.
  - W takim razie gdzie masz pasy? Wiesz jaki mandat byś dostał jakby cię policja złapała ze złamanie wszystkich przepisów drogowych? - I dodatkowo praw fizyki, dodałam w myślach.
- Spójrz na swe kończyny.
Roślina, z grubsza przypominająca biały bluszcz, oplata mi ręce i nogi. Kiedy? Jak? Bardzo delikatna w dotyku, nie pozwalała mi choćby o milimetr ruszyć palcem. Chyba powinnam zacząć się bać. Na twarz ufoka zadościł spokój, powrócił do rytmicznego wiosłowania. Zaczęłam świrować.
- Co zamierzasz ze mną zrobić?
- Zawieźć cię do mojej świątyni i złożyć w ofierze.
- Dlaczego?
- Dla dobra tego miasta.
- Kim jesteś?
Uśmiechnął się.
- Księżycem.
- Ale dziś jest nów. Cień Ziemi zasłania Księżyc. Nie powinieneś czasem stracić moc czy coś w tym stylu?
- Błąd. Skoro dziś nów, to mam urlop, mogę zejść na Ziemię i robić co dusza zapragnie. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
- Co to ma do rzeczy?
- Wszystkim ludziom w noc taką jak ta, wydaje się, że ja sobie grzecznie czekam do kolejnej nocy, aż cień Ziemi przestanie mnie zasłaniać. Naiwni ludzie.
- Hej, a po co ta cała ofiara? Dajmy może sobie z tym spokój...
- Nie. Raz na miesiąc udaje mi się z nieba urwać, nie odpuszczę takiej okazji.
- Dlaczego akurat Łódź? Tyle miast na świecie...
- Jestem sentymentalny. Dawno temu, a dokładniej w ludzkim rozumieniu słowa "dawno", była tu Moja Świątynia, Jezioro i Miasto. Wszyscy tutejsi ludzie oddawali mi cześć. Ach, to było takie piękne. Niestety wy jesteście tacy krusi. Miasto spłonęło w pożarze, świątynia opustoszała, jezioro wyschło. I to wszystko w przeciągu zaledwie kilku tysięcy lat! - zabrzmiał dramatycznie Księżyc. - Kiedyś, każdego nowiu, jeden z akolitów świątynnych przywoził mi świeżą ofiarę, oni wiedzieli, że tylko wtedy mogę się na ziemi zjawić. To byli tacy dobrzy wyznawcy...
- To nadal nie wyjaśnia dlaczego Łódź. Mógłbyś sobie na przykład w takim Nowym Yorku polować na ofiary, tam pełno popaprańców tobie podobnych biega.
- Szczerze, to nie mam pojęcia jak mógłbym udać się gdziekolwiek indziej niż tu.
- Aha. Utknąłeś.
- Po prostu zawsze, gdy chcę trafić na Ziemię trafiam właśnie tu, ale nie przeszkadza mi to. Co najwyżej akolitów brak. Teraz wszystko muszę robić sam. Znaleźć dziewicę, złapać i zawieźć do świątyni...
- Nie mówiłeś czasem, że świątynia została zniszczona?
- Istnieje. W mych wspomnieniach, w końcu jestem jednym z najstarszych i najsilniejszych Bogów.
- Ty całkiem serio z tą ofiarą?
- Nie będzie bolało. Ma się w końcu to wiekowe doświadczenie. I twoja ofiara miastu sie przysłuży, bo to nie tak, że ja tylko dla własnej przyjemności robię. W zamian miastem się opiekuje, przed katastrofami chronię, szczęście przynoszę...
- Coś ci to nie wychodzi.
- Ale się staram.
Zamilkłam. Nie miałam już pomysłów jak odwieść Księżyc od zabicia mnie. Ogarnął mnie spokój.
- Ale ja nie jestem dziewicą!
- Kurde, znowu.
- Jak to znowu?
- Siódmy raz z rzędu. Czy na tym świecie nie ma już dziewic?
- To może przerzuć się na mężczyzn.
- Bluźnierczyni! Żaden mężczyzna oprócz mnie nie ma wstępu do mojego Niebiańskiego Haremu!
- Niebiańskiego Haremu? Ty nie chciałeś mnie zabić?
- Zabić dziewicę? Co za barbarzyństwo! Co za marnotrawstwo! Każda z ofiar, była młodą kobietą która na miesiąc zamieszkiwała ze mną, a potem wracała do miasta.
- Och, daj se luzu, z tymi dziewicami. Chcę wycieczkę na Księżyc.
- Uświecona tradycja, to uświęcona tradycja. Bogowie nie kupują w lumpeksie, ani nie jedzą w Mc’Donaldzie. Proszę wysiądź.
- A mógłbyś tak przynajmniej podpłynąć pod moje mieszkanie.
- Ależ właśnie pod nim jesteśmy.
- Żartujesz? Nie ruszyliśmy się ani o krok?
Nie odpowiedział. Niechętnie, wysiadłam z łodzi. Naprawdę wolałabym zostać z nim.
- Zobaczymy się jeszcze?
- Głupia. Co noc możesz mnie zobaczyć.

Od tego czasu co noc oglądam nocne niebo i przyglądam się Księżycowi. Coś mi się wydaje, że przytył ostatnio.
Współlokatorki po usłyszeniu mej historii, zgodnie stwierdziły, że już nigdy nie powinnam próbować pić mojego napoju energetycznego "Zróbtosam".
Ale ja, ja wiem, skąd ta niedorzeczna nazwa tego niedorzecznego miasta: Łódź.
***

Dawnodawno temu, porawione po uwagach ludzi stąd: http://www.via-appia.pl/showthread.php?tid=1194
Oraz dziś maj 2012
kwiecień 2010
Na razie nic.